Prosiłam wprost i wprost otrzymałam. Aż czasem myślałam sobie, że Bóg zbyt poważnie potraktował moją modlitwę. Z perspektywy czasu wiem, że jest to kolejny powód do dziękowania i uwielbienia. Bóg wie najlepiej, czego nam trzeba.
Historia mojego nawrócenia nabrała tempa na studiach. Jako pobożna dziewczyna wiedziałam, że Bóg jest najważniejszy, jednak zawsze pozostawał dla mnie bardziej w dziedzinie wiedzy niż uczuć – nie było tu relacji z Osobą. Mimo, że staram się patrzeć na życie bardzo racjonalnie, to jednak brakowało mi czegoś ponad „rozumną wiarę”.
W pewnym momencie stwierdziłam, że Miłość, którą głosi się w Kościele, jest w moim życiu tylko piękną definicją. Mimo prawie codziennej Mszy Świętej czułam niedosyt i niezrozumienie. Bardzo poruszały mnie kazania o miłości Boga, o relacjach, wierności, zaufaniu… Gromadziłam wiedzę religijną, korzystałam z sakramentów, ale coś było nie tak. Poszukiwałam prawdy w pojedynkę. Wreszcie stwierdziłam, zresztą za radą internetowych kaznodziejów, że pójdę do wspólnoty.
Wybrałam Rzeszowskie Wieczory Uwielbienia. Początkowo było „fajnie”, ale po jakimś czasie bardzo zaczęłam się tam dusić. Czułam, że odstaję. Ludzie z tej wspólnoty byli otwarci, podnosili do góry ręce, kołysali się, zamykali oczy, a nawet tańczyli podczas modlitwy. Potrafiłabym znieść te dziwactwa – niech robią, co chcą – ale naglące hasła księdza Grzegorza i nawoływanie do takiej formy modlitwy były nie do zniesienia. Nie potrafiłam się przemóc. Dla mnie kościelna postawa klęcząca lub stojąca była do zaakceptowania – wszelkie inne były co najmniej nie na miejscu, a dla mnie osobiście – sztuczne. Dziwiło mnie najbardziej to, że ci wszyscy ludzie robili to szczerze, z radością w oczach. Spotkałam ludzi, którzy mówili o Bogu jak o kimś, z kim się żyje, rozmawia, spotyka i ma się z Nim wspólne sprawy. Jezus był im bardzo bliski i bardzo codzienny, a oni w tym wszystkim byli autentyczni. Też tak chciałam!
Modliłam się więc o to. Męczyłam się w tej wspólnocie i zaciskałam zęby. Słuchałam, przypatrywałam się i czekałam cierpliwie. Uparłam się, że w końcu Pan Bóg mi pobłogosławi i nauczy mnie modlitwy. I nic. Uczyłam się modlitwy uwielbienia bardzo powoli. Za powoli. Po miesiącu już trzymałam ręce w górze, czasem nawet odezwałam się podczas modlitwy spontanicznej, ale w sercu było zdenerwowanie, upór i dystans. Czułam, że się otwieram, jednak dla mnie to było za powoli. Ja już chciałam mówić do Jezusa jak do przyjaciela. Chciałam już mówić całym sercem „Jezu ufam Tobie” i mieć takie autentyczne oczy jak ludzie ze wspólnoty. Chciałam bliskości Boga, chciałam Miłości przez duże M!
Bóg nie pobłogosławił od razu. Zniecierpliwiona i jednak bardziej smutna niż zła, poprosiłam Boga o natychmiastową szkołę zaufania i modlitwy. Powiedziałam Bogu wprost: „Możesz zrobić z moim życiem co zechcesz, możesz je powywracać, zrzucić na mnie jakieś kataklizmy, nieszczęścia, co tylko chcesz. Tylko daj mi Miłość do Ciebie, naucz mnie modlitwy i zaufania. Chce Ci wreszcie szczerze powiedzieć, że Ci ufam, że kocham”.
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, o jak wielką sprawę proszę. Poczułam ciężar tej modlitwy po jakiś 2 tygodniach. Okazało się że mam… guza. Obiecano mi, że jeśli po 3 tygodniach zniknie sam, to oznacza, że nie ma powodu do zmartwień. Nie zniknął. Zlecono mi masę badań, chodziłam od lekarza do lekarza i robiłam badania pod kątem nowotworu. To był szok. Myślałam sobie, że Bóg za poważnie mnie potraktował, że trochę przesadził. Gdzieś jednak w głębi serca miałam przekonanie, że to pewna lekcja od Boga i Jego święta wola. Z trudem i lękiem podjęłam ten wysiłek. Skoro Bóg dał mi tak trudne doświadczenie, to da mi wystarczająco dużo siły do walki. Żyłam normalnie, bez buntu. Nadal chodziłam na spotkania modlitewne Wspólnoty Wieczorów Uwielbienia i starałam się przylgnąć do Boga, jak tylko to możliwe. O mojej sytuacji wiedziało kilka najbliższych osób, które zresztą poprosiłam o dyskrecję, póki nie padnie diagnoza. Nie płakałam za wiele, za to bardzo często powtarzałam słowa modlitwy „Jezu ufam Tobie”. W głowie plątały mi się różne myśli i lęki, które polecałam Bogu.
Trwało to dla mnie bardzo długo – 2 miesiące, podczas których oswajałam się ze śmiercią. Nie dało się o tym nie myśleć, tym bardziej widząc poważne twarze lekarzy. Oczywiście miałam ogromne nadzieje, że to nic groźnego. Otrzymywałam od Boga bardzo dużo siły i otuchy. Czułam, że jestem dzielna tylko dzięki Niemu. Z tego czasu najbardziej pamiętam pobyt w szpitalu przed operacją, gdzie mieli mi wyciąć guza do dalszego badania. To nie był żaden poważny zabieg, więc nie przeszkadzało mi, że rodzina zajmuje się w tym czasie codziennymi sprawami. Na mojej sali nie było innych pacjentów, rodzina i przyjaciele wysyłali smsy. Byłam całkowicie sama. Nie chciałam robić szumu wokół siebie, potrzebowałam ciszy. W zasadzie nic wtedy nie miało znaczenia: zdrowie, pieniądze, studia, osiągnięcia. Byłam bez niczego i bez nikogo. I to był właśnie TEN błogosławiony czas. Wtedy poczułam się.. szczęśliwa! Szczęśliwa w pełni i bez udawania. To nie było moje wmawianie sobie, że będzie dobrze, ani poczucie spełnienia, ani nawet pokój płynący z modlitwy. To była po prostu Jego Obecność. Poczułam, że Bóg jest ponad wszystko i że po prostu JEST. To odczucie Jego Obecności było takie silne i tak prawdziwe, że perspektywa ciężkiej choroby już nie przerażała. Byłam radosna! Po ludzku było to dla mnie nie do wyjaśnienia. Bóg zabrał mi wszystko sprzed oczu, żeby mi pokazać, że On Jest i że to wystarczy. Po miesiącu czekania na wynik operacji padła diagnoza: „na szczęście nie ma Pani nowotworu”. Okazało się, że to niezbyt groźna choroba i że wyjdę z niej szybko. Z całą rodziną i przyjaciółmi poczuliśmy wielką ulgę, a ja już wiedziałam, że od tego momentu będę żyć inaczej.
To był błogosławiony czas i jestem Bogu wdzięczna za to, że mi dał tak silny wstrząs. Doświadczyłam Jego Obecności i Miłości. Czułam, że przez te 2 miesiące trzyma mnie za rękę: że chodzimy razem po lekarzach, że On mnie wręcz niesie przez to doświadczenie. Przypominając sobie tamten czas nie mam żadnych wątpliwości, że On był blisko. Dopiero kiedy usunął sprzed moich oczu wszystko, co wartościowe, ale jednak przyziemne, ja zauważyłam Jego żywą i ciągle obecną miłość. Uczestniczyłam w niej przez cierpienie. Jest to wielka tajemnica, której nie rozumiem nadal. Trudna była ta miłość, ale warta każdego wysiłku. Teraz jestem przekonana, nie tylko na poziomie rozumu, ale i głęboko w sercu, że On jest Panem, Sensem, Wszystkim. Bóg sam wystarczy. On jestem Miłością i On jest najważniejszy. Nareszcie mogłam Bogu powiedzieć, że Go kocham i że Mu ufam całym sercem! Pamiętam, że kiedy wyzdrowiałam, moja modlitwa była powtarzaniem w kółko: kocham Cię Jezu, kocham Cię, kocham, kocham, kocham, kocham! Byłam przepełniona radością! Wreszcie pokochałam Boga! Szczerze, całkowicie, jak tylko mogę. Widocznie potrzebowałam tamtego oczyszczającego czasu, żeby się w Bogu zakochać. Nie czuję się pokrzywdzona, wręcz przeciwnie – obdarowana i kochana. Okazało się, że życie z Bogiem to przepiękna przygoda.
Dzięki Duchowi Świętemu jestem nadal zakochana w Bogu. Od 2 lat. Traktuję Go jak Osobę, która ma Serce, za którą tęsknię i z którą chcę mieć bliską relację. Staram się być Mu wierna w tej miłości i nie pozwalam sobie na grzech. Nie mogę celowo ranić kogoś, kogo kocham. Stało się to dla mnie oczywiste i to nie przez mój upór, ale dzięki Jego łasce. Bóg mnie prowadzi i cierpliwie wyciąga z każdej mojej głupoty. Ufam Mu. Niech dzieje Jego wola! On wie najlepiej czego mi trzeba.
Chwała Panu!