Szczęść Boże :))
Zanim podzielę się swoim świadectwem związanym z wrześniowym Wieczorem Uwielbienia chciałabym (tu) literalnie wyrazić swoją radość na samą myśl o kolejnych spotkaniach. Co prawda byłam dopiero na trzech ale już nie wyobrażam sobie nie być tam z Wami. Piękna forma spędzania czasu z naszym Zbawicielem i „tracenia” go właśnie dla Niego. Uwielbiać Go w śpiewie, modlitwie, w tańcu czy nawet próbując w sobie znaleźć, gdzieś w sercu, pomimo wielości dźwięków i głosów, jakiś kawałek odosobnienia i ciszy, gdzie tam będziemy się Nim radować (nie wszyscy się uzewnętrzniają, nie potrafią, może nie chcą). ON zresztą zna nasze serca, nasze myśli. Dla Niego ważne jest to, że po prostu jesteśmy. Wszyscy razem.
Codziennie modlę się za Was, za grajków, śpiewaków, za księży. Za nas – by to dalej trwało, by nas było coraz więcej. Byśmy się Nim „zarażali”, a tym samym innych. Uuuuwielbiam (pisownia celowa).
Dlaczego dziś o tym piszę? Bo ostatnio pojawiła się pozycja: świadectwa 😉 Ostatnio też usłyszałam, że dobrze jest dzielić się rzeczami materialnymi ale cenne jest dzielenie się wartościami duchowymi. Zresztą nie można Pana Boga zatrzymywać tylko dla siebie a należy dzielić się Nim, przez co dajemy innym i radość (bo od Niego pochodzi) i nadzieję. Potwierdzamy Jego obecność pośród nas, że działa i dokonuje niewiarygodnych rzeczy (w końcu dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych). O Wieczorach Uwielbienia dowiedziałam się przed wakacjami, ale wkroczył Zły i znalazł 153 powody, by mnie od planu pójścia odwieść i…udało mu się. Wiedziałam co zrobiłam tzn. czego nie zrobiłam. Nie odpowiedziałam na Boże zaproszenie. Było mi smutno bo Kogoś zawiodłam. A On tam czekał.
Od około czerwca zaczęły się ze mną (kolejne) kłopoty ze zdrowiem a mianowicie do „bliżej niezidentyfikowanej jednostki chorobowej” (jak ja nazwałam) dołączyły silne zawroty głowy (24h na dobę – wstawałam, chodziłam i zasypiałam tak), bardzo niskie ciśnienie, które uniemożliwiały mi codzienność. Jedynym moim wzmocnieniem i siłą był…Pan Jezus. Poranne „kameralne” msze, „śniadanie” z Nim (Komunia święta to mój pierwszy „posiłek” – każdy na różny sposób zaczyna swój dzień a mnie nic nie daje takiej siły i wzmocnienia jak On). Apogeum tego wszystkiego nastąpiło w sierpniu. Dolegliwości się tak nasiliły, że jedynie byłam w stanie uczestniczyć rano we Mszy, zrobić zakupy i resztę dnia spędzać w pozycji leżącej. Ale nie byłam w tym sama. Czułam obecność Jezusa, wspierał mnie, dawał nadzieję. Był obok jak Dobry Przyjaciel. Neurolog niestety mi nie pomógł, w sensie zlokalizowania tego, ani przepisane lekarstwa od niego czy typowo reumatologiczne (wszystkie odrzuciłam skoro nie działały) ale wierzyłam, że nadejdzie taki moment, prędzej czy później, że ktoś mi pomoże. I tak minęło lato i nastał wrzesień. Nic się wiele nie zmieniło.
Przyzwyczaiłam się na tyle z tym, że nie męczyłam swoich myśli co, dlaczego? mimo że organizm o sobie cały czas przypominał. W trzeci poniedziałek miesiąca (czyli dzień przed WU) dowiedziałam się od swojego lekarza, że mam anemię i „bliżej niezidentyfikowaną jednostkę chorobową”(a niezidentyfikowana dlatego, iż na specjalistę muszę poczekać do lutego 2014) i że być może to jest źródło mojego „zakręconego świata”. Po takim nagromadzeniu informacji i powrocie do domu nastąpił chwilowy „krach”, bezsilność, przerwa w dostawie pozytywnego myślenia. Ale nie trwało to długo. Doszłam do wniosku, że skoro tyle wytrwałam (a miałam w Kimś oparcie) to jeśli Bóg pozwoli, da mi siły doczekać do lutego. Wtorek. Oczywiście po południu przypomniał o sobie też Zły. Nie chce ci się, nie masz sił, po co – to były jego podpowiedzi. Zaczęła się taka mała walka wewnętrzna ale…zwycięzca jest jeden – JEZUS. Dlaczego? Kiedyś przeczytałam fajną definicję słowa: odwaga. Nie polega ona na nie odczuwaniu strachu, lecz na uznaniu, że coś jest ważniejsze niż lęk. Dla mnie KTOŚ był ważniejszy. No i więc…poszłam. A kiedy Was usłyszałam, zobaczyłam, te ręce w górze, taaaaaniec i On z nami 🙂 Bezcenne. I kiedy to tak wszystko pięknie trwało, w pewnym momencie w mojej głowie pojawiła się myśl – pytanie: Ewa przypomnij sobie drogę, którą przyszłaś. Hmmm…No niby chyba lepiej mi było. Najlepszym sprawdzeniem był powrót do domu. Było zdecydowanie lepiej. Od tamtej pory zawroty głowy ustąpiły (mimo, że anemia jeszcze została i reszta). A Lekarz jest jeden – Jezus Chrystus 🙂 Poza tym…nie boję się już chorób (raki i inne skorupiaki) bo…nie boję się śmierci: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki”. Mam 30 lat jednak to tylko metryka bo nawróciłam się 2 lata temu i wszystko co mnie do tej pory spotyka i co się fajnego dzieje to działanie Ducha Świętego. Pragnę poznawać na nowo Jezusa (być świadomym chrześcijaninem – nie letnikiem, nie polarnikiem), zmieniać siebie, walczyć z grzechami i słabościami. Chcę. Dużo pracy przede mną, każdy dzień to walka, by się nie poddawać. Mam motywację, mam marzenie: Niebo. Zdaję sobie też sprawę, że będą też i trudności, i cierpienia. Ale Pan Jezus mówi, żeby w takich momentach do Niego przychodzić („Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię (…) Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie”). Z Jego pomocą pokonamy wiele, czyli wszystko. Otwórzmy tylko nasze serca i pozwólmy Mu tam wejść.
Powiedzmy Mu zdecydowane: TAK!
Ewa